Byłam częścią nowopowstającego kościoła

„Tak biegnijcie, abyście nagrodę zdobyli”

(I List do Koryntian 19:24)

Wstęp

Postanowiłam spisać historię tego, jak przeróżne niebiblijne nauki i herezje wpływały na moje chrześcijańskie życie. Przez wiele lat żyłam w nieświadomości tego, że karmiłam się niewłaściwym pokarmem. Byłam nawrócona, a jednak przez wiele lat borykałam się z uczynkami ciała. Czytałam Biblię, a jednak nie zdawałam sobie sprawy, że wszystkie wezwania do czujności dotyczą mnie osobiście, bo przecież ja byłam już zbawiona. Nigdy też nie byłam zwolenniczką ruchu znaków, cudów, ewangelii dobrobytu i sukcesu albo demonologii stosowanej, jednak chodziłam do społeczności, które nie karciły tych zjawisk wprost i, mówiąc przysłowiowo, wchodząc między wrony zaczynałam krakać jak i one. Biblia mówi o tym celniej: „Czyż nie wiecie, że odrobina kwasu całe ciasto zakwasza?” (I Kor. 5,6) Tak było w moim przypadku. Powoli przesiąkałam niebiblijnymi praktykami.

Nawrócenie

Pochodzę z tradycyjnej katolickiej rodziny, tata alkoholik, mama, brat i ja. Jako dziecko i nastolatka byłam bardzo religijna, próbowałam szukać Boga w Kościele katolickim, chodziłam do spowiedzi, odmawiałam litanie, chodziłam na msze. Próbowałam nawet czytać psalmy, ale Słowo Boże było wtedy dla mnie zupełnie niedostępne. Jako szesnastolatka byłam nawet w Częstochowie, gdzie ostatecznie przekonałam się, że to zwykły teatr i fałszywa droga. Nigdy nie zapomnę tego sztucznego blichtru i pompy w czasie mszy z prezentacją „świętego” obrazu. Wtedy odwróciłam się od KrK.

W tym czasie byłam smutną nastolatką ubraną w lumpeksowe ciuchy i załamaną sytuacją rodzinną. Moją ucieczką od szarej rzeczywistości było czytanie, pisanie i nauka. Miałam intelektualne ambicje, bardzo bujną wyobraźnię, miałam różne marzenia. Wszystko to jednak nie mogło mnie nasycić i cierpiałam z powodu dojmującej pustki. Już wtedy miałam silne zasady moralne, zatem ani seks, ani dyskoteki, ani nałogi nie interesowały mnie jako antidotum na beznadziejność mojej egzystencji.

W liceum miałam wówczas koleżanki, które się nawróciły, jak same twierdziły, na chrześcijaństwo, i utrzymywały kontakt z Kościołem zielonoświątkowym. Sporo rozmawiałyśmy. W 1993 roku zaprosiły mnie one na tzw. ewangelizację satelitarną organizowaną przez Billy’ego Grahama, podczas której wyszłam do przodu i "nawróciłam się". Ta akcja sama w sobie nie zmieniła w moim życiu niczego, nadal nie znałam Jezusa i miałam na sercu wiele pytań dotyczących m.in. życia i tego, czego nauczono mnie wcześniej w Kościele katolickim, do którego już od jakiegoś czasu nie chodziłam.

Kościół zielonoświątkowy

Minęło kilka miesięcy, przyjęłam zaproszenie kogoś z Kościoła zielonoświątkowego i zaczęłam chodzić na grupę domową przy tej społeczności. W tym czasie też po raz pierwszy przeczytałam Nowy Testament. To był jeden z najcudowniejszych momentów w moim życiu. Uważam, że to było moje właściwe nawrócenie. Zadawałam pytania, również te dotyczące katolickich dogmatów i sakramentów, i z każdą przeczytaną linijką przychodziła odpowiedź i światło do mojego życia. Miałam pewność, że wszystko, co czytam, jest prawdą. Zaskoczyło mnie m.in. to, że Nowy Testament tak niewiele mówi o Matce Boskiej, o której Kościół katolicki naucza tak niezmordowanie. Zrozumiałam, że tylko Jezus Chrystus jest drogą do Ojca i gwarantem zbawienia. Uwierzyłam w każde Jego Słowo. Wkrótce potem zostałam ochrzczona w wodzie w Kościele zielonoświątkowym.

Wówczas też opowiedziałam o tym, co przeżyłam, rodzicom, którzy to odrzucili, i mojemu trzynastoletniemu bratu, który mi uwierzył i również nawrócił się do Pana Jezusa Chrystusa jako Zbawiciela. Rodzice zabronili mu jednak chodzić do zboru, więc przez kilka lat uczył się ode mnie. Jest chrześcijaninem do dzisiaj, również jego żona jest wierząca.

Przez następne parę lat chodziłam do Kościoła zielonoświątkowego. Jako że bardzo lubiłam czytać, przeczytałam Stary i Nowy Testament chyba kilka razy z rzędu i w rekordowym tempie. Byłam zafascynowana prostotą Nowego Testamentu, również ST pochłaniałam jak sucha ziemia wodę. Miało się to okazać bardzo pomocne w moim późniejszym życiu chrześcijańskim, kiedy to nie zawsze trzymałam się właściwego kierunku, lądując w coraz to innych zborach pełnych przedziwnych nauk. Świadomość tego, że Biblia pewnych zjawisk nie potwierdza, pomogła mi nie wtopić się całkowicie w błędne nauki.

Ich zalążki były już w moim Kościele zielonoświątkowym. Biblioteczka pełna była lektur zawierających niebiblijne nauki, np. całą demonologię Derka Prince’a, o której żywo dyskutowaliśmy. Niestety, nikt nigdy nie potępiał tych nauk z kazalnicy i różne nieciekawe książki krążyły wśród nowo nawróconych.

Kościół Boży w Chrystusie

Jako studentka zetknęłam się z KBwCh. Zaprosiła mnie tam moja najlepsza wówczas koleżanka. Było tam dużo młodzieży i przylgnęłam do tej grupy. W kościele tym służyłam w grupie modlitewnej, uwielbienia i porządkowej. Zbór ten był pełen "nowinek": flagi, wrażenia, tzw, odbieranie od Boga, relacje, samorealizacja, tzw. proroctwa, całkowita samowolka w interpretowaniu Słowa Bożego. Spotkania modlitewne polegały na tym, że bardzo dużo modlono się na językach i wówczas przychodziło proroctwo, które zazwyczaj było swobodnym skojarzeniem prorokującej osoby lub losowo wybranym cytatem biblijnym zaadaptowanym do aktualnej potrzeby. Nie przejmowano się za bardzo tym, że większość tych proroctw nie spełniała się.

Interesujące było również to, że wiele osób ustawicznie odbierało słowo od Boga dotyczące najbardziej banalnych kwestii związanych z dniem powszednim. Często nowe proroctwo wykluczało wcześniejsze, ale takimi drobiazgami nikt się nie przejmował. Bez objawienia woli Bożej obawiano się podjąć samemu nawet najprostszą decyzję, np. czy podjąć pracę na kasie czy dalej siedzieć w domu i narzekać na brak pieniędzy. Studiować, czy siedzieć w domu i nic nie robić. Kilka osób np. odebrało, że mają nie pracować i czekać na coś lepszego. Często te proroctwa zaprzeczały sobie nawzajem i Słowu Bożemu, jednak nie wzbudzało to większej troski. Za absolutny autorytet uważał się tutaj sam pastor, który często wywierał presję na ludzi, twierdząc, że to jemu właśnie Bóg objawił coś istotnego na dany temat.

Niepodporządkowanie się takiemu objawieniu pociągało za sobą często przykre sytuacje. Zbór ten uważał się za bardzo duchowy. Praktykowane było ciągłe wyganianie demonów z ludzi nowo narodzonych oraz grzebanie w przeszłości, tudzież w przeszłości przodków. Wiele energii poświęcano modlitwom o „uwolnienie” i „uzdrowienie zranionego serca”. Prowadziło to do maksymalnej koncentracji na sobie samym.

Zbór ten praktykował psychologię chrześcijańską, leczenie zranień z przeszłości, uzupełnianie deficytów miłości, której nie dali nam rodzice. Ta dialektyka prowadziła do tego, że na pierwszym planie byliśmy my jako ofiary zranień i innych ludzi, a nie jako nowo narodzeni chrześcijanie, grzesznicy, którym przebaczono i którzy teraz wzrastają w Chrystusie jako nowe stworzenia. Większość naszych myśli zawsze kierowała się ku przeszłości. Również uwielbienie było zaprzeczeniem biblijnego „gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w imieniu moim, tam ja jestem” (Ewangelia wg Mateusza 18:20). Przedłużające się śpiewanie często w kółko tej samej pieśni przechodziło w mantrowanie, w specyficzny trans i często improwizację śpiewających. Miało to wszystko na celu ściągnięcie Bożej obecności. A jak oceniano, czy Boża obecność pojawiła się na nabożeństwie? O wszystkim decydowało indywidualne uczucie, tzw. „odbieranie”, ciarki, padanie na ziemię, obieranie wrażeń.

Jednego dnia odczuwaliśmy jakąś szczególnie naładowaną emocjonalnie atmosferę, czyli Bóg był z nami, innego dnia nie - czyli Go nie było. Pamiętam, jako członek grupy uwielbienia, że było to tematem wielu rozmów i trosk. Zastanawiano się, jak ściągnąć do nas „jeszcze więcej” Ducha i jakie przeszkody „blokują” moc. Jednym ze wstrząsających momentów był dla mnie dzień, kiedy pastor sam przyszedł na spotkanie grupy i oświadczył, że mamy problemy ze ściągnięciem Bożej obecności, bo być może w grupie uwielbienia jest ktoś, kto nie powinien się tam znajdować. Popatrzyliśmy po sobie, a ja zadałam sobie pytanie, kto zostanie kozłem ofiarnym. Nikomu nie przyszło do głowy, żeby wobec charyzmatycznego autorytetu pastora zacytować Słowo Boże: „Gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w imię moje ...”

Innym ważnym aspektem był nacisk na wzajemne relacje oraz, dziś tak to bym nazwała, samorealizację. Kościół uważał się za niezwykle duchowy, ale duchowość ta w znacznej mierze opierała się na ciągłym dokarmianiu się szczególnymi przeżyciami i wrażeniami. Miała to być przygoda z Bogiem. Z tym związane były częste wyjazdy na konferencje. Na moje szczęście okazało się, że nie byłam zbyt podatna na padanie w duchu i różne zbiorowe wizje, czym pogłębiałam wrażenie osoby nieduchowej. Nie dawał mi również spokoju fakt, że problemy psychiczne nowo narodzonych chrześcijan zdawały się pogłębiać zamiast rozwiązywać. Prowadziło to do specyficznego uzależnienia od modlitw i wsparcia tzw. grupy uwalniającej. Każdy problem zdawał się mieć jakąś ukrytą przyczynę w przeszłości naszej lub naszych bliskich i tak kręciliśmy się w kółko.

Kolejnym istotnym aspektem było dążenie do wykorzystywania talentów, które dał nam Bóg, bo wszyscy jesteśmy cudownie stworzeni i wyposażeni, a Bóg wkłada nam do serca określone pragnienia. Była to bardzo specyficzna samo-usprawiedliwiająca się argumentacja. Jeśli mamy w sercu pragnienia, to pochodzą one na pewno od Boga, a w związku z tym wystarczy „wchodzić w to z wiarą”, czyli ogłaszać spełnienie tych rzeczy. Magia słowa uprawiana była bez żadnych zahamowań. Dziś wiem, że takie myślenie to czysty humanizm połączony z szamanizmem, ale cóż, większości z nas miło było słuchać tego, jak jesteśmy wspaniali i że Bóg chce nam dać to, czego pragnie nasze serce i że właściwie wszystko kręci się wokół naszego dobrego samopoczucia. Było to typowe przenoszenie na sferę materialną i doczesną obietnic biblijnych związanych z darami duchowymi i naszym zbawieniem i nadzieją na przyszłe życie z Chrystusem w niebie. Np. fragment z Listu do Kolosan dotyczący tego, że Bóg jest lepszym ojcem niż ojcowie ziemscy i da nam dary, o które prosimy, dotyczy darów duchowych, interpretowany był jednak w sensie materialnym. Wspomnę jeszcze tylko o tym, że wybiórcze czytanie Biblii, ciągłe wyrywanie z kontekstu i przekręcanie sensu było na porządku dziennym.

Ukoronowaniem mojej mniej więcej dwuletniej służby w tym zgromadzeniu był wyjazd na konferencję zranionego serca we Wrocławiu. Broszurka Jacka Frosta „Uzdrowienie zranionego serca” była bardzo popularna, może dlatego, że stawiała każdego z nas w centrum zainteresowania. Znałam ją już z Kościoła zielonoświątkowego. Na konferencję we Wrocławiu pojechał niemal cały zbór KBwCH. Była ona wielkim wydarzeniem. Przecież wszyscy mieliśmy zranione serca, a służba przytulania miała okazać się tu krokiem milowym w naszym chrześcijańskim życiu. Piszę o tym z lekką ironią zaprawioną smutkiem, ponieważ dopiero z perspektywy czasu widzę, ile zamieszania w moim życiu narobiła ta cała dobra zabawa i „przygoda” z Bogiem, która tak naprawdę była przede wszystkim przygodą z własnym ego.

Jako że mój tata był pijakiem, więc na konferencji zostałam przytulona przez „tatusia”. Paradoksalnie napełniło mnie to taką samą pustką jak wizyta w Częstochowie wiele lat wcześniej. Ta konferencja była ostatnim ważnym wydarzeniem, jakie dzieliłam z członkami tej społeczności. Już wcześniej okazało się, że brakuje mi ślepego posłuszeństwa wobec pastora. Podczas pewnego spotkania modlitewnego pastor odkrył we mnie ducha Jezebel i buntownicze nastawienie. Naprowadził go na to fakt, że zaprzeczyłam jakieś nowince i zacytowałam słowo Boże, które jako tako znałam (pasja mola książkowego na coś się przydała). Łatka Jezebel przylgnęła do mnie i od czasu do czasu służyła temu, by zamknąć mi usta. Ze swojej strony byłam po raz kolejny wstrząśnięta, ponieważ ani nie byłam feministką, ani nie dążyłam do tego, by nauczać, ani nie sprzeciwiałam się Słowu Bożemu. Jedyne, co mi można było „zarzucić”, to pewna elokwencja wynikająca z mego ogólnego „oczytania”. Dzisiaj jednak, po lekturze artykułów ze strony „Chleb z nieba” (tu: „Psychologiczne techniki kontroli w kościołach” oraz „Cudotwórca czy kosiarz umysłów”) rozumiem źródło tych zachowań, które wówczas tak mną wstrząsnęły. Mój brak posłuszeństwa wyraził się również w tym, że nie dałam od siebie wyłudzić moich bardzo skromnych studenckich oszczędności, których „bracia” pragnęli użyć na rozkręcenie jakiegoś biznesu.

Moje rozstanie ze zborem było niewesołe. Podjęłam decyzję zawodową, której pastor się sprzeciwił i oświadczył mi, że realizacja mojego planu jest praktycznie równorzędna z buntem przeciw woli Bożej (co jego zdaniem i tak miałam we krwi), bo jemu Bóg rzekomo objawił, że powinnam zrezygnować ze swego planu. Dziś wiem, że był to zwykły test ślepego posłuszeństwa. Mój plan to był zwyczajnie wyjazd za granicę do pracy jako niania i nauka języka. Podkreślam, że moi rodzice nie mogli mi niczego takiego zapewnić, byliśmy raczej ubodzy i jeśli chciałam się czegoś nauczyć, musiałam sama to sfinansować. Przez ostatnie dwa miesiące przed wyjazdem pastor zastosował wobec mnie mobbing; unikał mnie, choć często spotykaliśmy się w różnych służbach. Kiedy zapytałam go przyczynę, oświadczył, że czeka, aż podporządkuję się woli Bożej.

Wyjechałam więc, chociaż na do widzenia obłożono mnie klątwą. Powiedziano mi, że jeśli wyjadę, sprzeciwię się Bogu i na pewno odpadnę od wiary. Jakiś czas potem dowiedziałam się, że dyskredytacja mojej osoby została dopełniona. Stałam w tym zborze się symbolem odstępcy, który rzekomo odpadł od wiary, bo 6 sprzeciwił się woli Bożej (objawionej pastorowi) i poprzez „związek z niewierzącym.” O tym poniżej.

Przez wiele lat próbowałam zrozumieć sens takiego niechrześcijańskiego postępowania, ale nie znajdowałam odpowiedzi. Bardzo mi to ciążyło i nie potrafiłam poukładać sobie tego wszystkiego w głowie. Byłam sama ze swoimi wątpliwościami. Próby rozmowy na ten temat z innymi chrześcijanami kończyły się zawsze tak samo: „nie osądzaj”, „masz problem z nieprzebaczeniem”, słyszałam za każdym razem.

Na obczyźnie

Wyjazd za granicę z bardzo słabą znajomością języka był dla mnie skokiem do zimnej wody. Byłam osamotniona, zabrakło wesołych chrześcijańskich weekendów, powiewających w czasie uwielbienia chorągiewek i ogólnie całego wrażenia „duchowości”. Próby zahaczenia się w jakimś zborze za granicą okazały się w moim przypadku nieskuteczne. Zachodnie chrześcijaństwo wydało mi się reprezentować jakiś odrębny kosmos, w porównaniu z nimi mój ostatni polski zbór był wręcz wzorem biblijności.

Raz nawet wyrzucono mnie z grupy domowej u pewnego zamożnego chrześcijanina, ponieważ nie byłam oficjalnym członkiem zboru. Poczułam wtedy, że ziemia usunęła mi się spod nóg, naprawdę nie miałam nikogo, a ponadto, ze względu na swoją pracę i nieznajomość języka, znajdowałam się w tym czasie na najniższym szczeblu społeczeństwa.

Moje chrześcijaństwo było wówczas marne. Zdałam sobie sprawę, że dotychczas opierało się ono głównie na relacjach z ludźmi i „czadowych” nabożeństwach. Nie chcę się źle wyrazić – nikt nigdy nie zabraniał mi czytania Biblii i rzecz jasna czytałam ją. Jednak w społeczności, do której należałam w Polsce, panowała ogromna otwartość na wszystko, co miało pozór pobożności, a tak naprawdę zaspokajało tylko naszą cielesność. Będąc aktywnym członkiem tego kościoła, chcąc nie chcąc, przesiąkałam powoli tymi rzeczami. Moje wchodzenie w niebiblijne zachowania i sposoby myślenia było powolne i stopniowe. Dopiero oderwanie od tej hermetycznej grupy obnażyło moje przerażające braki.

W tym sensie wyjazd i wszystkie niepowodzenia z braćmi i siostrami na Zachodzie okazały się być dla mnie błogosławieństwem. Wróciłam do pracy od podstaw i regularnego czytania Biblii. W tej sytuacji minęło pięć trudnych miesięcy i poznałam przyszłego męża.

Małżeństwo

Był niewierzący. Poznałam go trzy dni po modlitwie, w której zawierzyłam Bogu swoją przyszłość i zrezygnowałam z szukania męża na rzecz służenia Bogu. W jednej z pierwszych rozmów poinformowałam przyszłego męża, że jestem chrześcijanką i opieram się w swoim życiu na Biblii. Zainteresowało go to i chciał usłyszeć więcej, zatem zwiastowałam mu Słowo Boże. Powiedziałam mu, że musi żałować za grzechy i przyjść do Boga przez Jezusa Chrystusa, że nie ma innej możliwości zbawienia. Po wielu rozmowach oddał życie Jezusowi. Ochrzciłam go w wodzie tego samego dnia. Po kilku miesiącach pobraliśmy się. Zdziwiło mnie to, z jaką łatwością się nawrócił. Wyznał mi, że kilka dni przed tym, zanim mnie poznał, pomodlił się do Boga o przyszłą żonę. Kiedy mnie zobaczył, wiedział od razu, że jestem kobietą jego życia. Ta wysłuchana modlitwa otworzyła jego serce na moje zwiastowanie.

Niestety, moi teściowie sprzeciwili się małżeństwu syna z niepozorną, dopiero co poznaną dziewczyną. Liczyli na lepszą partię. Z ogromnym oporem przełknęli decyzję syna o natychmiastowym ożenku. „Złe wrażenie” pogłębiło nawrócenie mojego męża, który oczywiście nie omieszkał zwiastować Słowa Bożego swoim rodzicom, co stało się dla nich potwierdzeniem mojego „złego wpływu” na ich syna. Efektem tego były wieloletnie szykany psychiczne, którym byliśmy poddawani przy każdej okazji, dopóki mąż nie zerwał kontaktu z rodzicami. Bóg w swojej dobroci dał nam siłę do tego, by im wybaczyć. Po latach szykany z ich strony prawie ustały, i chociaż nadal nie są nawróceni i są trudnymi ludźmi, obecnie odwiedzamy ich regularnie i staramy się wspierać ich w codziennych problemach, na ile to możliwe.

Toronto Blessing

Po ślubie zamieszkaliśmy w akademiku. Ja postanowiłam kontynuować studia, mąż dostał etat na politechnice, gdzie co kilka miesięcy przedłużano mu umowę. Były to lata wzlotów i upadków i prób zagrzania miejsca w jakiejś społeczności chrześcijańskiej.

Przez parę pierwszych lat byliśmy aktywni w naszym mieście w grupie Studenci dla Chrystusa, zorganizowaliśmy nawet ewangelizację z nawróconym terrorystą w roli głównej. Grupa się rozpadła, ponieważ jej członkowie nie byli w stanie nadążyć za aktywizmem naszego prowadzącego, któremu marzyła się kariera chrześcijańska, czyli organizowanie akcji ewangelizacyjnych na bardzo dużą skalę. Miał wielkie cele i złościł się na nas wszystkich, że nie podążaliśmy za nim dostatecznie wiernie.

Próbowaliśmy chodzić do paru zborów. Naszym ostatnim zborem, w którym byliśmy przez ponad cztery lata, była społeczność spod szyldu Toronto Blessing. Nie umiem powiedzieć, czemu akurat ta społeczność. Nie byliśmy ani zwolennikami nowinek z Toronto, ani też nie mieliśmy większego pojęcia o tym, co tam się dzieje. Moje wyobrażenie o wydarzeniach z Toronto było wtedy naprawdę bardzo mgliste. (W KBwCh w Posce była co prawda dziewczyna „namaszczona śmiechem”, która sama siebie uważała za absolutny autorytet w sprawach duchowych. Pamiętam, że instynktownie omijałam ją szerokim łukiem.)

Nowa społeczność była zatem nieduża, a pastor był sympatycznym człowiekiem, który chętnie poświęcał się problemom młodych (i nie tylko) ludzi. Chyba ta kameralność stała się decydującym argumentem. Po prostu chcieliśmy gdzieś zarzucić kotwicę, tym bardziej, że ciągle nam wpajano, że bez zboru chrześcijanin praktycznie jest skończony i skazany na przegraną w tym świecie. Zbór ten miał raczej formę grupy samopomocy w oparciu o, tak bym to nazwała, psychologię chrześcijańską.

Członkowie kręcili się wokół własnych problemów, nauczanie koncentrowało się głównie na miłosierdziu i leczeniu wewnętrznych zranień. Było tam parę osób dotkniętych „kundalini” (były to osoby, które osobiście wybrały się do Toronto). Wtedy jeszcze nie wiedziałam, o co tak naprawdę chodzi z tymi drgawkami, choć przerażały mnie one. Jednak nie zadałam sobie wtedy trudu, żeby zbadać sprawę bliżej. Ceniłam większość kazań i tego postanowiłam się trzymać. Troszeczkę mnie niepokoił, a jednocześnie bawił fakt, że pastor sporo opowiadał w czasie kazań o nieznanym mi wówczas Toddzie Bentleyu oraz jego rzekomo fascynującym życiu duchowym i niemalże codziennych spotkaniach z aniołami. Nie interesował mnie ani Todd Bentley, ani kuliste zjawy - przede wszystkim dlatego, że nie pragnęłam takich przeżyć i miały one dla mnie znaczenie drugorzędne. Nie wiedziałam nawet o kim mowa, ale również w tym wypadku nie zadałam sobie trudu, żeby zgłębić problem. Ten trud zadał sobie mój małżonek; po poszukiwaniach w sieci odkrył, że ci „aniołowie” ukazują się wyznawcom różnych religii i doszedł do wniosku, że nie mogą mieć niczego wspólnego z Biblią. Następnie poszedł do pastora i zapytał go, w jakim celu opowiada ludziom takie głupoty. Odpowiedź była niemalże rozbrajająca. Pastor odrzekł, że ludzie chcą tego słuchać, więc co ma robić!?

Zapamiętałam z tej społeczności nacisk na wrażenia niezwiązane z Biblią, tzw. ćwiczenia duchowe, jak np. wyobrażanie sobie jak wchodzimy do miejsca najświętszego w świątyni, poprzez dosłowne układanie sobie na ziemi jakiegoś okręgu i wchodzenie do niego. W środku mieliśmy doznawać szczególnego spotkania z Bogiem. Działo się to na spotkaniach modlitewnych, na których na moje szczęście byłam tylko dwa razy. Na moje szczęście miałam też męża, który podchodził do takich rytuałów bardzo sceptycznie i ogólnie wykazywał się większą mądrością i zdrowszym podejściem do wiary niż ja.

Poza tym staraliśmy się trzymać z daleka od „dziwactw” i ograniczyć się do pielęgnowania kontaktu z niewieloma ludźmi, zazwyczaj tak samo samotnymi jak i my. Nie jeździliśmy na żadne konferencje. Tylko raz mieliśmy kontakt z ludźmi z Toronto, zdaje się, że byli to państwo Arnott, którzy przyjechali do naszego zboru. Nauczali o sianiu i zbieraniu oraz przebaczeniu. To, zdaje się, gwóźdź ich chrześcijańskiego programu nauczania.

Po kazaniu można było wyjść do przodu, aby wyznać ewentualne nieprzebaczenie i otrzymać od nich błogosławieństwo przez włożenie rąk. Miało to odblokować moc duchową w naszym życiu. Stwierdziliśmy z mężem, że nie wyjdziemy, bo raczej staramy się przebaczać z Bożą pomocą na bieżąco. Nasze pozostanie na uboczu zostało zinterpretowane jako blokada duchowa istniejąca w naszych sercach i zamykająca je na błogosławieństwo.

Pani Arnott podeszła do nas i zapytała, o co chodzi. Odrzekliśmy, że wszystko w porządku, bo po krótkim rachunku sumienia jakoś nie udało nam się znaleźć w naszych sercach nieprzebaczenia do jakiejś konkretnej osoby. Było nam w tym momencie co prawda trochę smutno, bo dzień wcześniej oglądaliśmy film o zbrodniach Wehrmachtu i trudno nam to było pojąć. Dla pani Arnott był to jednakże typowy akt nieprzebaczenia, z którego powinniśmy pokutować. Powiedziała, że nie mamy prawa osądzać tych ludzi i że musimy im wybaczyć. Łamałam sobie głowę, czemu akurat ja mam wybaczać żołnierzom Wehrmachtu, że mordowali ludzi na Białorusi i dlaczego nie może mnie smucić fakt ludobójstwa, ale usługująca oświadczyła surowo, że najwidoczniej jest w moim życiu coś, co nie pozwala mi na przyjęcie błogosławieństwa. Po wspólnej modlitwie byłam naprawdę rozbita.

Po latach znalazłam w swojej biblioteczce (skąd tam się wzięła, nie mam pojęcia) i przeczytałam książeczkę państwa Arnott o sianiu i zbieraniu. Ręce mi opadły wobec tej zbieraniny luźnych osobistych refleksji, subiektywnych wrażeń i wyrwanych z kontekstu wg widzimisię autora cytatów biblijnych nijak mających się do prawdziwej Ewangelii Pana Jezusa Chrystusa.

Punkt zwrotny

W latach 2008 i 2009 przeżyliśmy serię problemów małżeńskich, zdrowotnych i zawodowych. Na szczęście łaska i miłosierdzie naszego Pana nie opuszczał nas nawet w najtrudniejszych momentach, nawet kiedy byliśmy sobie sami winni. W tym czasie oboje musieliśmy poddać się operacjom, mnie wycięto tarczycę, a przed operacją cierpiałam na straszne stany lękowe. Raz nawet karetka musiała zabrać mnie do szpitala, bo nie mogłam się uspokoić. Byłam w takim stanie, że kilka dni przed wycięciem tarczycy jeszcze raz powierzyłam swoje życie Bogu i napisałam testament. Operacja była skomplikowana (reanimowano mnie), ale wycięty z tarczycą guzek okazał się niezłośliwy. Cieszę się, że jeszcze raz powierzyłam swoje życie Bogu. Teraz żyję dzięki jego łasce i dzięki tabletce, którą muszę codziennie połykać, żeby nie umrzeć. Wiem, że mój Bóg sam wyznaczył koniec moich dni i mam do Niego zaufanie.

W tym czasie światełkiem w tunelu okazał się fakt, że nagle, po raz pierwszy od lat, ustabilizowała się nasza sytuacja finansowa – mąż dostał nareszcie stałą pracę, która z kolei pozwoliła nam na polepszenie naszej sytuacji mieszkaniowej. Od razu też zdecydowaliśmy się na dziecko (którego właściwie również wcześniej specjalnie nie unikaliśmy oprócz czasu przed moją operacją, kiedy to lekarze wyraźnie zabronili mi zachodzić w ciążę ze względu na guzek na tarczycy).

A co się stało z naszym zborem? Rozstanie ze nim nastąpiło w sposób, którego nie potrafię dokładnie opisać. Po prostu pewnego dnia przestaliśmy tam chodzić. Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że pastor był naprawdę szczerym, wrażliwym, niechciwym i ludzkim człowiekiem, któremu niejedno zawdzięczam, tyle tylko, że był przekonany, że namaszczenie z Toronto jest od Boga.

Od momentu zerwania ze zborem próbowaliśmy sami utrzymywać relację z Bogiem poprzez modlitwę i czytanie Biblii. Skoncentrowaliśmy się też na relacjach z naszymi rodzicami; w tym też czasie nastąpiło odnowienie kontaktu z moimi teściami. Mój tata w międzyczasie przestał pić, co było dla całej naszej udręczonej rodziny ogromnym przełomem.

Wydawało się, że tak jak wcześniej wszystko wskazywało na całkowitą katastrofę, tak nagle znaleźliśmy się po słonecznej stronie życia. Praca męża, dom, kontakt z rodziną, polepszenie sytuacji zawodowej i zdrowotnej.

Wśród tych zupełnie przez nas nieoczekiwanych powodzeń jedna sprawa spadła na nas jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Otóż okazało się, że nie możemy mieć dzieci. Po prostu nie zachodziłam w ciążę. Pod koniec 2011 zwróciliśmy się o pomoc do lekarzy. Uznali, że jesteśmy nieskomplikowanym przypadkiem i sukces nie powinien dać na siebie długo czekać. Ze swojej strony byłam jeszcze przesiąknięta pseudo-charyzmatycznym zaklinaniem rzeczywistości i myślałam, że komu jak komu, ale nam uda się za pierwszym zamachem. Roiłam sobie, że coś tam mi się należy.

Jest rzeczą powszechnie znaną, że pycha chodzi przed upadkiem. Wkrótce miałam się przekonać, jak potężny miał to być upadek.

Zdani na Boga

W wyniku terapii hormonalnej byłam 5 razy „w ciąży” i tyleż razy poroniłam. Tak to określa literatura fachowa. Nosi się zarodki, więc jest się świadomie „w ciąży”, a ich utrata jest porównywana do prawdziwego poronienia, przede wszystkim biorąc pod uwagę spustoszenie psychiczne. Mój stan pogarszał się po każdej nieudanej próbie. Na zmianę chciałam walić głową o ścianę albo wyć z żalu jak suka za szczeniakami. Dosłownie. Wpadałam w coraz większą rozpacz, zwyczajnie nie wyobrażałam sobie życia bez wymarzonej rodziny. W tym czasie i wcześniej, wszystkim małżeństwom z mojego kręgu znajomych i rodziny urodziły się dzieci. Wszystkim! Bez wyjątku! Z wyjątkiem nas ... Nie mogłam pojąć, że to spotyka akurat mnie, dziecko Boże. W mojej głowie kołatało gdzieś się prastare oskarżenie przeciwko Bogu: dlaczego właściwie On na to pozwala?

Kiedy dotarło do mnie, że może być jednak tak, że to nie moja wola się spełni, zaczęłam się intensywnie modlić. Nie chcę się źle wyrazić. Przez cały czas czytałam słowo Boże i modliłam się, ale czytałam wybiórczo i modliłam się o błogosławieństwo dla mojej woli. Ta nowa intensywność modlitwy polegała na tym, że zaczęłam Bogu dziękować, że ma wszystko pod kontrolą. Wylałam przed nim swoje żale, swój strach przed samotnością w starości.

Bóg mnie pocieszył, pokazał mi, że przecież zawsze byłam na tym świecie sama z mężem, a on nas nigdy nie opuścił i jego ręka zawsze nas karmiła i ochraniała, kiedy byliśmy przybyszami w obcym kraju. Dotarło do mnie, że nie mogę żyć opierając się o ludzi, w tym przypadku o przyszłe potomstwo, ale to Pan musi być moją Alfą i Omegą. Przypomniałam sobie miłość naszego Pana: to on oddał syna jedynaka samotnej wdowie (Łuk. 7, 12-15), on zauważył grosiki, które inna biedna wdowa wrzucała do skarbca świątyni, on troszczy się o najsłabszych w społeczeństwie, on nie zapomina nawet o ptakach niebieskich, a co dopiero o nas. Podczas jednej z tych dramatycznych modlitw prosiłam Boga już tylko o to, żeby nic nigdy nie oddzieliło mnie od Niego, cokolwiek by to nie było.

Niedługo potem, podczas jednej z licznych rozmów z moim mężem, dyskutowaliśmy o uzdrowionym przez Jezusa człowieku, który przez 38 lat cierpiał na swoją chorobę (Ew. wg Jana 5:5), gdy to Pan nasz rzekł do niego: idź i nie grzesz więcej, aby cię co gorszego nie spotkało. Znaliśmy dobrze ten fragment. Rozmawialiśmy o tym, że przecież najgorsze, czyli straszna choroba, już go spotkało! I nagle przeżyłam oświecenie. Jasne, przecież chodzi o nasze dusze. Bogu chodzi raczej o nasze dusze niż o ciała fizyczne i najważniejsze jest to, że nie doznać uszczerbku na duszy.

Ta krótka rozmowa okazała się krokiem milowym i w naszej sytuacji, i w naszym chodzeniu z Bogiem. Zrozumieliśmy w głębi naszych serc, co jest najistotniejsze. Nagle sprawa potomstwa stała się mniej ważna. Mąż, widząc moje cierpienia, pragnął już od jakiegoś czasu zakończyć terapię. Ja zaczęłam intensywnie modlić się o to, żeby Bóg mi pomógł w zaakceptowaniu status quo i postanowiłam oddać mu kontrolę nad naszym przyszłym potomstwem i nad tym, czy będziemy je mieli, czy nie.

Paradoksalnie w czasie terapii hormonalnej zostaliśmy skonfrontowani z cudem życia. Zrozumieliśmy, że każde życie, które powstaje, jest ogromną tajemnicą. Lekarze są tylko rzemieślnikami, którzy potrafią połączyć komórkę jajową z plemnikiem, nie mają jednak absolutnie żadnej kontroli nad tym, czy powstanie z tego życie. Był to jeden z tych wstrząsów, który zmusił nas do pochylenia głów i oddania chwały Stworzycielowi.

Na początku roku 2014 kolejne dwa zarodki nie zagnieździły się w moim łonie. Dla mnie było jasne, że oto zbliżył moment, w którym, ufając Bogu, powinnam ostatecznie oddać kwestię potomstwa Jego całkowitej jurysdykcji.

W klinice zachęcano mnie do kontynuowania terapii. Lekarze twierdzili, że mam dużą szansę na sukces. Proponowali rozszerzyć terapię o metody alternatywne, w moim przypadku miały to być akupunktura i medytacja, rzekomo dające wymierne, dobre rezultaty w tego typu terapii. Wtedy pomyślałam, że raczej wolę być bezdzietna niż zaakceptować taki kompromis. Jakie ja bym złożyła świadectwo i jak ja bym stanęła przed Bogiem, godząc się na włączenie do mojej terapii medytacji i akupunktury. Pewnego wieczoru, leżąc na kanapie i modląc się, zrozumiałam, że lepszy jest jeden dzień w domu Pana niż tysiąc gdziekolwiek indziej. Napełniło mnie to radością. W moim sercu naprawdę zachodziły zmiany!

Jakiś czas później, pewnego ranka wstałam z łóżka i zrozumiałam, że jestem wolna. Powiedziałam mężowi, że nie pragnę już kontynuować tej terapii. Tak się złożyło, że tego samego ranka mąż chciał mi powiedzieć to samo. Zdecydowaliśmy się jeszcze na badania genetyczne, które wykazały, że właściwie oboje jesteśmy zdrowi. Nie ma zatem medycznego wytłumaczenia naszych niepowodzeń. Trudno w to uwierzyć, ale dla nas obojga było to ogromnym uwolnieniem. Zrozumieliśmy, że jeśli tak się dzieje, to Bóg wie, co robi. Oboje wierzymy w Jego cudowną mądrość, niejeden raz doświadczyliśmy niemożliwego wręcz z ludzkiego punktu widzenia błogosławieństwa. Tym bardziej stało się jasne, że w tej sprawie Pan prowadzi nas swoją drogą.

Bóg wkrótce potem otworzył nam oczy na kolejną ważną sprawę.

Myślę, że dla wielu ludzi fakt posiadania dzieci i pracowania dla nich daje im ułudę jakiejś kontynuacji albo sensu naszych ziemskich wysiłków. Także my wpadliśmy w pułapkę takiego myślenia. A tak naprawdę to jeszcze jeden aspekt, który próbuje nas przywiązać do świata materialnego i usprawiedliwić pewne starania. Dla nas po prostu stało się jasne, że nie będziemy mieli bezpośredniego dziedzica owoców pracy naszych rąk. Z ogromną jaskrawością zrozumieliśmy, że cokolwiek nam zostało dane, otrzymaliśmy na chwilę, ponieważ na tej ziemi jesteśmy tylko pielgrzymami, i jedyną wartością jest nasza relacja z Bogiem.

Ten najtrudniejszy w moim życiu czas stał się dla mnie największym błogosławieństwem. Zdana tylko na Biblię, modlitwę i ucieczkę do Boga, przeżywałam inną, dramatyczniejszą, ale też głębszą jakość chodzenia z Bogiem. To mój najlepszy czas Bogiem.

Podkreślam, że w tym czasie walki nadal nie zdawałam sobie sprawy, że kościoły, do których wcześniej chodziłam, głosiły „inną ewangelię”. Dystans do tych praktyk nastąpił w moim życiu niemal instynktownie, po prostu odkąd zostałam sama z Biblią, opierałam się tylko na niej, no i na tym, czym dzielił się ze mną mąż. Widziałam dobre tego efekty w moim życiu. Bóg uczył mnie, czym są owoce Ducha świętego i uwalniał mnie od niewolnictwa instynktów i uczynków ciała. Wówczas jeszcze nie wiedziałam, że przede mną batalia i ogromna, tym razem świadoma, konfrontacja z moją przeszłością. Doszło do niej przez odnowienie starych przyjaźni.

Konfrontacja z przeszłością

Postaram się opisać krok po kroku, w jaki sposób otworzyły mi się oczy na herezje w Kościele Pana Jezusa Chrystusa.

Oddaję chwałę Jezusowi za to, że przygotował mnie do tego, umocnił swoim Słowem i okazał mi łaskę!

Jako bezdzietne, ale (nieoczekiwanie i wbrew wszystkiemu) pełne entuzjazmu wierzące małżeństwo przekształciliśmy pierwotnie planowany pokoik dziecinny w pokój gościnny. Mówiąc prosto z mostu, postanowiliśmy zająć się bardziej naszą rodziną i trochę zaniedbanymi przyjaźniami. Odnowiłam kontakt z wierzącymi koleżankami.

Jedna z nich, mająca krewnych głębiej zaangażowanych w Kościół katolicki, zaczęła przywozić mi najnowsze wieści z KrK. Dowiedziałam się, że w Kościele katolickim nastało przebudzenie duchowe, na spotkaniach modlitewnych dzieją się niesamowite rzeczy, Duch św. działa, ludzi mówią językami, są cuda i uzdrowienia (oczywiście, żadnych konkretów). Krótko mówiąc, to taka duchowość, że ewangeliczni chrześcijanie, zdaniem mojej koleżanki, mogliby się od nich niejednego nauczyć.

W mglisty sposób przypomniało mi to historię z wizjami aniołów Todda Bentleya. Mój mąż wynalazł wtedy w Internecie, że takie wizje obecne są w dzisiejszych czasach wszędzie, nie tylko w religiach chrześcijańskich. W związku z tym relacje z KrK wzbudziły we mnie raczej niepokój. Dobrą wiadomością byłby dla mnie fakt, że ludziom w Kościele katolickim masowo otwierają się oczy i nawracają się.

Jednak prawdziwa bomba była jeszcze przede mną. Nawiązałam kontakt ze znajomymi z byłego KBwCH. Kolejna koleżanka zaczęła snuć opowieści o tym, jak rzekomo Duch Święty działa w KBwCh. Właściwie zaczęło się to wszystko bardzo niewinnie. Podjęłam na nowo tę znajomość nie zdając sobie absolutnie sprawy, jakie rozbieżności istnieją między mną a ludźmi, których dotychczas uważałam za siostry i braci.

Otóż dowiedziałam się o wielu nowościach w kościołach chrześcijańskich: kobiety są teraz współpastorami i otrzymują pensję tak samo jak mężowie pastorowie, pastorowie są pomazańcami Bożymi i ich krytykowanie jest równorzędne z grzechem, niektórzy bracia i siostry są bardziej oświeceni od Boga w kwestii Słowa Bożego i należy im się posłuszeństwo, istnieją chrześcijańskie senniki, gdzie można znaleźć wytłumaczenie swoich snów, trzeba płacić dziesięcinę, aby doznać wolności finansowej, no i błogosławieństwo materialne i zdrowie fizyczne są gwarantowane w życiu chrześcijańskim. Dowiedziałam się również, że istnieje „współpraca z innymi kościołami chrześcijańskimi”.

Spowodowało to wszystko mętlik w mojej głowie, ale - chwała Jezusowi - byłam już na tyle ugruntowana w moim codziennym chodzeniu z Bogiem pozbawionym wpływów fałszywych nauczycieli, że każda z tych rewelacji wzbudziła we mnie przede wszystkim głęboką nieufność. Chciałam to wszystko zrozumieć, ale nie miałam pojęcia z której strony to ugryźć i jak się za to zabrać. Wszyscy chrześcijanie, których dotychczas znałam, takie wątpliwości czy też krytyczne nastawienie do pewnych zachowań w chrześcijaństwie zbywali komentarzami typu: „musisz się na to otworzyć”, „pozwól Duchowi Świętemu działać”, „jeśli kogoś krytykujesz, widocznie masz w sercu nieprzebaczenie, pokutuj z tego”. Czyli ślepa uliczka.

Po koniec 2014 moja koleżanka ciężko zachorowała, co doprowadziło do tego, że mój kontakt z nią stał się intensywniejszy. Starałam się wspierać ją modlitwą i rozmową. Jednak te rozmowy były coraz trudniejsze, często milczałam, żeby jej się otwarcie nie sprzeciwiać, jednak powoli dochodziłam do wniosku, że głosi ona herezję za herezją. Okazało się, że wyznaje ona ewangelię sukcesu materialnego i wierzy w całkowite uzdrowienie wszystkich nawróconych chrześcijan, wg której trzeba tylko umieć wejść w to z wiarą, bo uzdrowienie z naszych wszystkich chorób tu i teraz jest faktem. Także jej uzdrowienie jest faktem, który ogłasza „z wiarą”, ponieważ wierzy ona w moc ogłaszania. Jeśli ktoś nie zostaje uzdrowiony, to dlatego, że nie potrafił w to wejść, ponieważ prawdopodobnie istnieje jakaś duchowa przyczyna, może w życiu tej konkretnej osoby, może w życiu jej krewnych lub przodków. O to troszczą się oczywiście służby uwalniania od demonów, w których czynni są ci bardziej oświeceni chrześcijanie. Za każdą chorobą musi stać demon, skoro każdy chrześcijanin już teraz cieszyć się ma pełnym uzdrowieniem.

Jedna z tych rozmów była szczególnie nieprzyjemna. Otóż dowiedziałam się, że nie mam dziecka tylko i wyłącznie ze swojej własnej winy, bo się poddałam i przestałam pozytywnie wyznawać. Diabeł mnie pokonał, bo mnie „okradł” z tego, co mi się należy. Nigdy nie pomyślałam, że zostanę przez jakiegoś chrześcijanina skarcona za oddanie kontroli Bogu Wszechmogącemu. Zebrałam w sobie wszystkie siły i złożyłam świadectwo o tym, jak nasz ukochany Pan pomógł mi wyjść z matni dążenia do ciąży za wszelką cenę, jakim szczęściem było dla mnie całkowite poddanie się Bogu i że duchowe owoce są o wiele ważniejsze od tych materialnych, bo Bóg pracuje przede wszystkim nad sercem człowieka. Po tej rozmowie byłam bardzo przybita. Opowiedziałam o wszystkim mężowi, ogarnął nas smutek. Trudno nam było pojąć, że nasi „bracia” uważają, że chrześcijaństwo jest tylko dla zwycięzców w sensie materialnym, dla zdrowych i zamożnych. My, bezdzietni, a i poza tym pełni problemów, stanowczo tam nie pasowaliśmy.

Nasza wiara nie jest zatem „zwycięska”, za to odpowiada zasadzie: niech się dzieje, co chce, my chcemy być przy naszym Panu i tylko Jego czcić, jak w znanej historii z księgi Daniela.

„Czy to prawda, Szadrachu, Meszachu i Abed-Nego, że nie czcicie mojego boga i nie oddajecie pokłonu złotemu posągowi, który wzniosłem? Gdy więc teraz usłyszycie głos rogu, fletu, cytry, harfy, lutni, dud oraz wszelkiego rodzaju instrumentów muzycznych, bądźcie gotowi upaść i oddać pokłon posągowi, który ja wzniosłem: bo jeżeli nie oddacie pokłonu, będziecie natychmiast wrzuceni do wnętrza rozpalonego pieca ognistego, a który bóg wyrwie was z mojej ręki?"" (Dn 3,8-15 BW) 

"Wtedy Szadrach, Meszach i Abed-Nego odpowiedzieli królowi Nebukadnesarowi: My nie mamy potrzeby odpowiadać ci na to. Jeżeli nasz Bóg, któremu służymy, może nas wyratować, wyratuje nas z rozpalonego pieca ognistego i z twojej ręki, o królu. A jeżeli nie, niech ci będzie wiadome, o królu, że twojego boga nie czcimy i złotemu posągowi, który wzniosłeś, pokłonu nie oddamy." (Dn 3,16-18 BW)

Ostrzeżenie

Rozmowy i wnioski, które staram się streścić na paru stronach i w paru linijkach trwały przez wiele miesięcy i wywoływały w moim sercu coraz większy niepokój. Trudno mi było pojąć, że ja i moi przyjaciele mówimy najwyraźniej o całkowicie odmiennych sprawach, chociaż jesteśmy wszyscy nowo narodzonymi chrześcijanami i opieramy się na słowie Bożym. Szczególnie trudno mi było zaakceptować bezkrytyczny kult tych „lepszych, oświeconych” chrześcijan, przy którym moi przyjaciele tak się upierali.

Jesienią 2015 ten niepokój pogłębił się o jeszcze jeden element. Pewnej nocy przyśniło mi się, że była straszna burza. Ja w tym czasie byłam w naszym domu. Ta burza była tak przerażająca, że ogarnął mnie lęk, czy nasz dom, który kosztował nas tyle zachodu, przetrwał bez uszczerbku. Wybiegłam więc do ogrodu i przekonałam się, że dom stoi jak stał. Już kamień spadał mi z serca, kiedy popatrzyłam w dół z zobaczyłam, że ulewa wymyła całą ziemię spod domu! Dom stał bez żadnego fundamentu a opierał się tylko na prowizorycznych drewnianych palikach jakoś tak bez planu i po amatorsku podstawionych pod dom! Obudziłam się. Wrażenie było tak przejmujące, że przez klika dni nie mogłam się otrząsnąć i opowiadałam ten sen nawet niewierzącym znajomym, którzy też byli tym poruszeni. Wiem, co Biblia mówi o fundamencie i na czym mamy budować. Przeraziłam się.

Olśnienie

Rok 2016 rozpoczął się dla mnie pod znakiem troski o moją chorą koleżankę. Jednak z częstych z nią rozmów coraz bardziej wynikało, że nasze myślenie ma niewiele wspólnych mianowników. Postanowiłam zająć się tą sprawą poważnie i przeprowadzić własny rekonesans tego, co dzieje się w kościołach KBwCh i innych kościołach chrześcijańskich w Polsce i na świecie.

Impulsem ku temu stało się też opuszczenie przez mojego brata społeczności, do której uczęszczał. Wytłumaczył mi, że powodem jego decyzji było niebiblijne nauczanie, brak dyscypliny i hołdowanie ewangelii sukcesu. Wspomniał też, że czasy są ciężkie i obawia się, że prawdziwie wierzący będą musieli niedługo opuścić dotychczasowe społeczności i jak za czasów pierwszych chrześcijan zacząć spotykać się po domach. Postanowiłam zatem zacząć swoje śledztwo od przyjrzenia się temu, co dzieje się w KBwCH w Polsce. W dobie Internetu wystarczy przecież kilka kliknięć.

Na pierwszy ogień poszła moja była społeczność. Znalazłam jej stronę internetową. Jako pierwsza rzuciła mi się w oczy konferencja dotycząca finansów. Kliknęłam zaciekawiona i usłyszałam takie rewelacje, o których nie śniło mi się w najśmielszych wyobrażeniach. Streszczę to, nie mogę inaczej: otóż głównym tematem była zachęta do szukania bogactwa materialnego w tym życiu i naigrywanie się (tak to brzmiało w moich uszach) z prostego, cichego i ubogiego życia. Podpierano się wieloma, niestety powyrywanymi z kontekstu, cytatami biblijnymi i próbowano udowodnić słuchaczom, że tak jak Adam utracił w efekcie swojego nieposłuszeństwa swoje ogromne błogosławieństwo, jakim było życie w ogrodzie Eden, tak też Jezus przyszedł, aby przywrócić nam życie w materialnej obfitości tu na tej ziemi. Konferencja ta (notabene dla pastorów!!!) ukraszona była opowieściami o tym, jaki to nauczający był biedny i bez perspektyw, ale odkąd zaufał „Bożej obietnicy błogosławieństwa materialnego tu i teraz” i zaczął regularnie płacić dziesięcinę i wspierać finansowo innych nauczających (nie, nie ubogich i potrzebujących), jego życie zmieniło się w pasmo błogosławieństw finansowych, do których i słuchacze konferencji mogą dojść spełniając wymienione warunki. Pogrzebałam trochę w pamięci ... Coś mi to przypominało. Już miałam, tak samo brzmiały konferencje Amwaya, który jest piramidą finansową, a z którymi się zetknęłam kiedyś w zamierzchłej przeszłości. Jedyna różnica polegała na tym, że na kasetach Amwaya nie cytowano Biblii.

Idąc za ciosem weszłam na stronę pastora prowadzącego tę konferencję. Okazało się, że ma on faktycznie swój własny zbór, a kazani, które tam głosi, są wszystkie w tym samym duchu materialistycznych dążeń i samorealizacji. Szczególnie rozbawiło mnie intro strony tego zboru. Uwielbienie przypominające dobrą imprezkę albo koncert, na pierwszym planie oczywiście atrakcyjna młoda kobieta. Nie mogłam inaczej. Obejrzałam sobie z bliska jeszcze jeden KBwCh, z innego miasta, posłuchałam kazań i świadectw. Wszystkie były w tym samym duchu, podobieństwa były tak jaskrawe, iż stwierdziłam, że nauczania w poszczególnych zborach muszą być koordynowane odgórnie. Zauważyłam też, że nauczanie generalnie przybrało formę warsztatów uczących samorealizacji, a większość usług jest odpłatna. Z przerażeniem odkryłam, że w społecznościach tych panoszy się coaching, a nawet niektórzy z moich byłych znajomych zostali profesjonalnymi coachami. Ręce mi opadły.

Mogłam się również przekonać, że „demonologia stosowana” ma się doskonale. Chrześcijanie w tych społecznościach mają często wiele nierozwiązanych problemów z przeszłości, co jest zrozumiałe, ponieważ zamiast wydawać owoce Ducha i dojrzewać w Panu, ludzie ci są zazwyczaj skoncentrowani na samych sobie i kręcą się w kółko. Zdaje się im, że potrzebują uwolnienia od dręczących ich demonów, podczas gdy tak naprawdę potrzebowaliby prawdziwego nawrócenia i odwrócenia się od czysto cielesnej wykładni (czyli przekręcenia) Słowa Bożego. Nie dziwi zatem, że służby uwalniania pracują w tych zborach pełną parą, uzależniają od siebie maluczkich, wykorzystują finansowo (takie kilkudniowe warsztaty uwalniające kosztują nawet kilkaset złotych!), chociaż tak naprawdę są tylko pozorem mocy duchowej - ewentualne opętanie demoniczne wierzącego człowieka zostaje stwierdzone po wypełnieniu formularza!

Kolejną nowością w społecznościach charyzmatycznych jest współpraca z katolickimi charyzmatykami – uzdrowicielami i nauczycielami słowa. Nie omieszkałam i tutaj kliknąć – przecież chciałam wiedzieć, z czym mam do czynienia i przekonać się na własne oczy i uszy o tym przebudzeniu wśród katolików. Uzdrowienia dotyczyły standardowo wydłużania nóg i usuwania bólu, czego akurat nie da się sprawdzić obiektywnie. Pouczano przy tym, że uzdrowienie następować może stopniowo i dzień po dniu, nie od razu.

Znów zadałam sobie pytanie, dlaczego Bóg specjalizuje się tylko w migrenach i lekko niesymetrycznych nogach, a ignoruje sparaliżowanych od urodzenia, umierających na raka i cierpiących na choroby genetyczne. Jedna z tych konferencji odbywała się w sali, w której na jednej ze ścian wisiał obrazek Jana Pawła II. Druga odbywała się w jakimś kościele. Dla mnie, która czytam Biblię, było jasne, że nie może tu być mowy o żadnym odrodzeniu, bo przynajmniej przedmioty bałwochwalczego kultu zostałyby usunięte. Poza tym głoszący podkreślał, że z Jezusem możemy spotkać się też w eucharystii. I z tym katolickim nauczycielem współpracują kościoły ewangeliczne!

Cóż jeszcze powiem? Obecnie żony pastorów są też pastorami i otrzymują stałą pensję – to też okazało się prawdą. Na jednym nagraniu wideo taka pani pastor dziękowała braciom, że nie musi siedzieć w ławce w chustce na głowie (sic!) i może nauczać. To szczególnie zwróciło moją uwagę – w moich oczach to jawne szydzenie ze Słowa Bożego. Takich przykładów mogłam znaleźć w Internecie więcej. Oczom i uszom nie wierzyłam. Przez ostatnie lata byłam odcięta od wpływów wszelkich społeczności i to, z czym się po długiej przerwie zetknęłam, wydało mi się niewiarygodne. Było to dla mnie jawne zwiedzenie.

Na tropach zwiedzenia

Już sama dokładnie nie wiem, jak dalej potoczyły się wypadki. Wydaje mi się, że wpisałam w Internecie słowo „zwiedzenie”. Albo też „zwiedzenie w chrześcijaństwie”. Tego akurat nie potrafię sobie przypomnieć. Wiem jednak, że trafiłam na stronę „Chleb z nieba”, a tam na dział „Przestrzegamy”. Jako jeden z pierwszych przeczytałam artykuł o „Psychologicznych technikach kontroli w kościele”. Dotarło do mnie, że dotyczy to nie tylko moich znajomych, z którymi od miesięcy dyskutowałam telefonicznie, ale mnie samej. Poczułam się przeniesiona w czasie z powrotem do mojej ostatniej społeczności w Polsce, gdzie spotkały mnie dziwne przeżycia, z którymi dotychczas z żadnym znajomym chrześcijaninem (nawet z tzw. przyjaciółmi) nie mogłam porozmawiać, żeby nie zostać oskarżoną o nieprzebaczenie lub rozgoryczenie.

Artykuł był uwalniający. Odnalazłam tam większość technik stosowanych kiedyś wobec mnie i zrozumiałam nareszcie ich źródło. Zrozumiałam, dlaczego się z tym tak bardzo męczyłam. Zaczęłam jeszcze raz sprawdzać wszystko ze Słowem Bożym. Wszystko się zgadzało – a raczej: niewiele z tego, co wyprawiałam wcześniej, zgadzało się z Biblią. Potem poczytałam jeszcze o flagach w kościołach, które na szczęście i wcześniej wzbudzały mój sceptycyzm, i o ich pochodzeniu, o niebiblijnym nauczaniu kobiet i demonicznych manifestacjach duchowych, których nieraz byłam świadkiem.

Na koniec poczytałam jeszcze o demonologii Derka Prince´a, która to nauka wdarła się do mojego życia zaraz po moim nawróceniu, a potem jako ukoronowanie przeczytałam artykuł „Inny Jezus, inna ewangelia, inny duch”; po tej lekturze dotarło do mnie w jakim niebezpieczeństwie byłam ja sama. Szczególnie w pierwszych latach po nawróceniu wierzyłam naiwnie, że wszyscy bracia są dobrzy, a zło jest tylko we świecie. Dlatego nie mieściły mi się wówczas w głowie różne rzeczy dziejące się w zborach. Musiałam być wtedy naprawdę zaślepiona, żeby nie rozumieć takich fragmentów jak ten i nie pamiętać o tym, że wilki wdzierają się do owczarni przebrane w owcze skóry:

„(...) Gdy przychodzi ktoś i zwiastuje innego Jezusa, którego myśmy nie zwiastowali, lub gdy przyjmujecie innego ducha, którego nie otrzymaliście (od Boga) lub inną ewangelię, której nie przyjęliście (od nas) to znosicie to z łatwością. (Apostoł Paweł - 2 Kor 11:4)

Dotarło do mnie, że wszystko, co niegdyś uważałam za przejaw duchowości, było w rzeczywistości wyrazem cielesności, polegania na ciele, na sobie samym, na dreszczach, które przez rozmaite praktyki sami w sobie wywoływaliśmy, na naszych ludzkich, zdradliwych sercach. Sama uważałam czasem mojego męża, który wszystko rozważał, za nieduchowego, zaś siebie samą, jako że miałam dłuższy staż w chrześcijaństwie, za „bardziej doświadczoną”. Ogarnął mnie wstyd z powodu mojej nieuzasadnionej pychy, z powodu mojej niebiblijnej postawy. Przecież powinnam być dozgonnie wdzięczna mężowi, bo to on niemal od razu po swoim nawróceniu zwrócił mi uwagę, że ludzie, którym go przedstawiłam, „służą swojemu brzuchowi i szukają tego, co ziemskie”. Dotarło do mnie również coś innego, bardzo ważnego: zawsze zastanawiała mnie rozbieżność, jaką widziałam między słowami wielu rzekomo bardzo duchowych chrześcijan oddających się całym sercem wyżej wymienionym praktykom, a ich życiem i czynami, które odznaczały się nieustającą walką z własną cielesnością.

Służby uwalniania i leczenia zranionych serc nie tylko nie pomagały tym ludziom na dłuższą metę, ale wręcz uzależniały ich od siebie i zmuszały do coraz większej koncentracji na sobie samych. Zresztą sama tego doświadczyłam. Brakowało tu miejsca na owoce Ducha, po których to właśnie rozpoznajemy prawdziwą duchowość. O tym wiedziałam już od dawna, bo od wielu lat Duch Święty przekonywał mnie o grzechu i pomagał nie być niewolnicą własnych instynktów, czyli ego. Brakowało mi jednak pełnego obrazu tego wszystkiego.

Zaczęłam przyglądać się temu, jakie owoce przynoszą te praktyki. Tego uczy nas Biblia, że po owocach ich poznamy ich. Nie chcę tu wdawać się w szczegóły i dyskredytować konkretnych osób, jednak wnioski były jednoznaczne. To co, myliłam niegdyś z duchowością, a czym nadal karmi się większość znanych mi osobiście chrześcijan, to tylko pozór pobożności, a owoc jej jest najczęściej destrukcyjny. Jego ofiary, zamiast cieszyć się wolnością w Chrystusie, dźwigają na karkach jarzma narzucone im przez innych ludzi. Często są one natury finansowej, bo, jak mogłam się przekonać, nacisk na dawanie dziesięciny i płacenie za usługi duchowe jest tak ogromny i wspierany warsztatami i konferencjami na temat „sukcesu w finansach i owocnym sianiu”, że nie sposób oprzeć się tej sugestywnej manipulacji.

Po przeczytaniu większości ostrzegawczych artykułów ze strony „Chleb z nieba” byłam w stanie szoku. Ale to jeszcze było niczym w porównaniu z tym, czego miałam dowiedzieć się niebawem.

W wyniku moich poszukiwań i prób zrozumienia tego, co się dzieje w kościołach, trafiłam też na stronę „Zwiedzenie w Kościele Pana Jezusa Chrystusa”. Tam po raz pierwszy poczytałam o Toddzie Bentleyu, o którym tak chętnie opowiadał mój ostatni pastor. Obejrzałam nagrania z jego służby, poczytałam wywiady z nim, opisy jego wizji. Czytałam to razem z mężem, siedzieliśmy zdruzgotani. Nie mogliśmy pojąć, jak można było o tym opowiadać na nabożeństwach i fascynować się tym.

To jednak nie wszystko. Dotarłam na Ulicę Prostą i znalazłam nazwiska Todda White’a i Randy’ego Clarka. Mówiły mi one coś, wiedziałam, że polskie kościoły chrześcijańskie organizują z nimi konferencje, zatem postanowiłam poczytać, kim są te czołowe postacie dynamicznego kościoła charyzmatycznego. Sporo o nich informacji w Internecie.

Szybko się zorientowałam, że ludzie ci pociągają za sobą tłumy, chociaż są heretykami, co dało się stwierdzić po wysłuchaniu choćby kilku minut ich własnych wypowiedzi. Todd White głosi tak zwane miłosierdzie, wydłuża nogi, chrzci ogniem. Celem jego misji jest przekazywanie miłości, tak aby wszyscy ją odebrali, niezależnie od wyznania.

Randy Clark już w pierwszych słowach wywiadu, jaki usłyszałam, wypowiedział straszne słowa: jest on mianowicie zdania, że kanon Nowego Testamentu został zamknięty w wyniku błędnej decyzji, bo przecież Duch Święty nadal działa i objawia wierzącym różne rzeczy. Mówiąc krótko, jest on zwolennikiem dodania czegoś do słów Nowego Testamentu, podczas gdy my czytamy w Słowie Bożym, że przeklęty jest ten, kto tak czyni! Mimo swoich dziwacznych wypowiedzi, obaj panowie są szanowani, a wręcz uwielbiani przez kościoły charyzmatyczne w Polsce i chyba na całym świecie.

Na Ulicy Prostej po raz pierwszy w życiu obejrzałam materiał filmowy dotyczący Toronto Blessing. Jak wyglądają te „namaszczone” nabożeństwa, jak ludzie leżą, kwiczą, wyją, dostają drgawek, nie są w stanie wygłosić i wysłuchać kazania. Oglądałam to z mężem, siedzieliśmy przed monitorem i płakaliśmy rzewnymi łzami. Jak mogłam choć zbliżyć się do społeczności zafascynowanych tymi zjawiskami! Jak bezmyślnie pozwalałam na siebie kłaść ręce, dawałam wmawiać sobie nieprawdziwe nauki i manipulować sobą. Najstraszniejsze jest jednak to, że wszyscy znani mi dalej i bliżej chrześcijanie są w takich właśnie społecznościach i gdybym zaczęła z nimi o tym wszystkim mówić, natychmiast oskarżyliby mnie o krytykanctwo i gorycz. Płakaliśmy z mężem i wydawało nam się w tamtej chwili, że zostaliśmy sami na świecie i nie ma nikogo, kto chciałby naśladować Chrystusa zgodnie z Biblią.

Wkrótce potem dotarłam do kazań persona_non_grata w Internecie. Posłuchałam o mistycyzmie, o technikach manipulowania. Tak, tak, wszystko to przeżyłam na własnej skórze! Zaczęłam gorączkowo przerzucać książki w mojej biblioteczce podarowane mi przez innych chrześcijan. W większości dotyczyły one chrześcijańskiej medytacji lub pseudo-charyzmatycznych nauk. Wyrzucałam jedną za drugą.

Posłuchałam też o ekumenii; trudno mi było pojąć, że kościoły chrześcijańskie w Polsce idą na jakąkolwiek współpracę z Watykanem, a Watykan z kolei nazywa muzułmanów naszymi braćmi w wierze. Nic nie wiedziałam o istnieniu jakiegokolwiek aliansu. Weszłam na strony znanych mi kościół ewangelicznych w Polsce i przekonałam się, że wszystkie bez wyjątku uczestniczą w Aliansie Ewangelicznym, a co za tym idzie w ekumenii.

Weszłam na stronę mojego ostatniego zboru w Niemczech. Okazało się, że jest on częścią Partners In Harvest, organizacji wyrosłej z przebudzenia w Toronto, która również kładzie nacisk na ekumenię: „Friends In Harvest is a family of churches and ministries which crosses denominational, generational and cultural lines in order to increase and promote unity in the global Body of Christ. It is a relational network which draws together churches and ministries whose primary accountability structure is denominational in nature, yet who desire to relate with others flowing in revival. For this reason, Catholics, Baptists, Anglicans and many others join hands in unity under the broad banner of Jesus Christ.

I pomyśleć, że będąc członkiem tego zboru, wspierałam i współfinansowałam jakąś ponad-denominacyjną organizację, praktycznie nie wiedząc (lub nie chcąc wiedzieć) o tym. Dotarło do mnie, że winna jestem Bogu pokutę za moje niebiblijne praktyki przez długie lata mojego chrześcijaństwa. Nie zdając sobie z tego sprawy, byłam członkiem nowopowstającego ponadwyznaniowego kościoła. Ogarnął mnie potworny wstyd, płakałam przez wiele tygodni, nie mogąc się z tego wszystkiego otrząsnąć. Jak mogłam lekceważyć takiego Boga i tak wielkie zbawienie? Jak mogłam jeszcze oprócz tego bezczelnie, egoistyczne czegoś od Niego żądać i wymagać?

Zadzwoniłam do rodziców i opowiedziałam im o ekumenii Kościoła katolickiego z islamem i o herezjach wygłaszanych w tym kontekście przez papieża, bardzo przez rodziców szanowanego. Rodzice pojmują przynajmniej tyle, że chrześcijanie i muzułmanie to nie bracia i nie wierzą w tego samego Boga. Prosiłam, żeby otworzyli oczy na Jezusa przedstawionego w Biblii i aby zaczęli czytać Biblię. Zadzwoniłam do brata, który po opuszczeniu KBwCH wrócił do Kościoła zielonoświątkowego. Prosiłam go, żeby w żadnym wypadku niczego nie podpisywał i nie zostawał członkiem Kościoła zielonoświątkowego, ponieważ on też jest w Aliansie. Prosiłam go, żeby chociaż razem z żoną i pastorem przejrzał biblioteczkę zborową i aby powyrzucali zwodnicze książki, o których wiem, że tam są.

I w końcu, a było to dla mnie najcięższe – zadzwoniłam do mojej koleżanki z KBwCH, wiedząc, że ryzykuję ostatnią przyjaźń, która mi pozostała. Zdobyłam się na odwagę i przez półtorej godziny mówiłam jej o tym, ile herezji jest w jej zborze, którego tak broni, przedstawiłam jej wszystkie zebrane fakty (razem ze źródłami i cytatami tych tzw. chrześcijan), a wreszcie mówiłam jej o Biblii, jak Słowo Boże zachęca nas do cichego i bogobojnego życia, do niesienia krzyża, do pielęgnowania relacji z Ojcem niebieskim w komorze, nie zaś na pokaz.

Opowiadałam jej, że czasem prowadzi On nas drogami, których nie rozumiemy, ale cokolwiek by się nie działo, nawet gdybyśmy za chwilę mieli umrzeć, to przecież najważniejsze jest to, że dziś jeszcze będziemy z Nim! Mówiłam, że ważniejsze niż znaki, cuda, uzdrowienia etc. jest skruszone serce, a nasz Pan takiego biedaka nie odrzuci, bo On jest najbliżej nas, kiedy nasze serca jest złamane i wtedy pociesza swoją miłością i nadzieją na wieczność z Nim. Mówiłam, że niebiblijne jest żądanie opłat za usługi duchowe i wymuszanie od ludzi dziesięciny pod groźbą klątwy, przedstawiłam jej wszystkie cytaty biblijne, prosiłam, żeby znów chwyciła się nadziei, jaką daje nam Chrystus.

Wysłuchała mnie, spontanicznie potwierdziła, że tak, rzeczywiście, tak mówi Biblia. Część zebranego materiału wysłałam jej w grubej kopercie. Zrozumiałam, że nie udało mi się do niej dotrzeć, kiedy jakiś czas potem oświadczyła mi, że „nie sposób tego skomentować”. Ogarnął mnie smutek, żałoba.

W moich poszukiwaniach prawdy zatoczyłam swoisty krąg i wróciłam do dnia, w którym poszłam na ewangelizację satelitarną. Przeczytałam mianowicie biografię Billy’ego Grahama i dowiedziałam się o jego ekumenicznych ambicjach. Zrozumiałam, dlaczego na tej ewangelizacji byli również przedstawiciele Kościoła katolickiego. Znacie ten film Johna Carpentera z 1988 „They Live”? Jako dziecko byłam zafascynowana tym filmem. Ta nieporównywalna scena, kiedy bohater po raz pierwszy nakłada okulary i widzi pod przykrywką fizycznego świata inną rzeczywistość. Cóż, było mi dane zostać bohaterką podobnej sceny. Wieści o Billy Grahamie były dopełnieniem czary goryczy. Naprawdę pojęłam, w jaki perfidny sposób działa „tajemna moc nieprawości”, jaka walka toczy się o dusze i jaki osamotniony na swojej drodze na tym świecie jest biblijnie wierzący chrześcijanin.

Zakończenie

Dziś dziękuję Bogu za to, że okazał mi łaskę i dziękuję Mu za to, że prowadzi mnie swoimi drogami, bo te, które ja uważałam za proste, prowadziły mnie prosto do śmierci. Na dzień dzisiejszy mąż i ja nie jesteśmy członkami żadnego oficjalnego kościoła. Staramy się pielęgnować kontakt z nielicznymi biblijnie wierzącymi chrześcijanami, których znamy, oraz żyć i pracować tak, jakbyśmy robili to dla Pana. Czytamy razem Biblię i mamy wspaniały czas z Bogiem i ze sobą. Ból spowodowany tym, że będąc kochającym się i wierzącym małżeństwem nie możemy nawzajem obdarzyć się potomstwem, pewnie nigdy nie minie, ale Słowo Boże przemawia do nas obecnie tak silnie, jak nigdy wcześniej, a co za tym idzie, ufamy naszemu Panu z całego serca. Radujemy się w Panu i staramy się „z bojaźnią i drżeniem sprawować swoje zbawienie”(List do Filipian 2:12), wiedząc, ile niebezpieczeństw czyha na wierzącego człowieka. Pragniemy tak biec, aby biegu dokonać.

„Czy nie wiecie, że zawodnicy na stadionie wszyscy biegną, a tylko jeden zdobywa nagrodę? Tak biegnijcie, abyście nagrodę zdobyli.” (I List do Koryntian 19:24)

Pozdrawiam serdecznie w Imieniu naszego Pana i Zbawiciela Jezusa Chrystusa wszystkich czytających to świadectwo.

Agnieszka

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.